Najgorzej, czyli być podrywaną w przychodni

Flu1

Agata podzieliła się ze mną historią z niedawnej wizyty w przychodni. Będzie m.in. o złym podrywie i dziwnej męskiej przypadłości: nadawaniu pseudonimów swoim penisom.

Idziesz do lekarza. Z nosa potop, gorączka, do tego wypluwasz z siebie płuca charcząc niczym stary marynarz. Wyglądasz najgorzej. Masz cichą nadzieję, że lekarz będzie raczej stary i brzydki. Im brzydszy i starszy, tym lepiej. Siedzisz, czekasz, kaszlesz. Inni też siedzą, czekają, kaszlą. Dzwoni twój telefon. Nie musisz patrzeć – wiesz, że to Ojciec. Wiesz, że to on, bo dzwoni co dwie godziny zapytać jak się czujesz i przypomnieć, że powinnaś spać dużo (i jest najlepszy w dzwonieniu wtedy, gdy właśnie udało ci się zasnąć). W każdym razie – odpowiadasz na serię pytań, że lepiej, że u lekarza, że czekasz, że nie wiesz ile masz temperatury, że dbasz o siebie i w ogóle.

Kątem oka widzisz dwóch innych chorych, którzy chyba coś do ciebie mówią. Jednak nie masz pewności, bo gwar, chór kaszlowy, zatoki zapchane, a ojciec wciąż na linii. Najprawdopodobniej jest coś na rzeczy, gdyż pierwszy z nich uśmiecha się do ciebie – próbuje to zrobić szarmancko, wychodzi obleśnie, pocisz się jeszcze bardziej.

Inna sprawa, że on w ogóle zdaje się być dość odważny. Modowo przynajmniej: żel, bardzo dużo żelu na głowie, adiki bielutkie, wyprasowany dres (zastanawia cię tylko czy tak maniakalnie się po nim drapie, bo dres ten jest obłędnie miły czy np. ma chłopak grzybicę) i na to wszystko flanelowa koszula. Smells like teen spirit, prawie. Tymczasem koniec spoglądania, bo źle odczyta intencje…

Za późno. Dostrzegasz, że próbuje coś do ciebie powiedzieć. Robi to na tyle niewyraźnie, że ty grzecznie – choć z lekką nutą chłodu w głosie – prosisz, żeby powtórzył. On nagle się mocno czerwieni, ty już wiesz, że lepiej dla ciebie, dla niego, dla wszystkich, że tego nie słyszałaś. Niespodziewanie wyrywa się jego hardy kolega mówiąc ci, że „Mistrzu powiedział, że jak nie wiesz ile masz gorączki, to jego Marszałek świetnie mierzy temperaturę”. Myślisz, że ci się zdawało, że masz przez tę chorobę coś nie tak ze słuchem, gdy wtem na pomoc przychodzi stojący obok rezolutny sześciolatek i dokładnie, słowo w słowo – lekko tylko sepleniąc – powtarza ci komunikat ws. Marszałka. Cała płoniesz, bynajmniej nie z podniecenia. Zapada martwa cisza, nawet nikt nie kaszle. I trwałaby ta cisza może i dłużej, gdyby z osłupienia nie wyrwał cię twój ojciec, który jakby trudu sytuacji kompletnie nie odczuwa. Spokojnie cię instruuje, że seks owszem pomaga, ale w stanie tak mocnego osłabienia jednak jest niewskazany.

Na szczęście otwierają się drzwi od gabinetu – wreszcie możesz wyrwać się z tej matni, wielkie uff… Zrywasz się, chwytasz zręcznie klamkę, lekko, z gracją czmychasz do gabinetu. Zamykasz drzwi, zerkasz i to, co mogłabyś w tym momencie powiedzieć nie chce brzmieć inaczej niż „nosz kurwa mać!”.

Lekarz jest najgorszy z możliwych: młody i przystojny. Spogląda na ciebie. Czujesz, że się lekko rumienisz, choć nie zalotnie tak, raczej z tej obawy wcześniejszej, bo ty naprawdę jesteś dziś pociągająca zupełnie nie tak, jak powinnaś. Z ust lekarza pada zdanie, które budzi w tobie mieszane uczucia. Trochę jakby lęk połączony z subtelnym zaintrygowaniem: „proszę się rozebrać i zmierzymy temperaturę, bo chyba jest Pani bardzo rozpalona”.

Pierwsza myśl: termometrem?

Chichoczesz dziewczęco gdzieś w środku, co gorsza lekarz też wydaje z siebie figlarny śmiech. Myśl i owszem była w głowie niby, ale chyba jednak bezwiednie ujrzała światło dzienne. Nie trzeba długo czekać na jego reakcję. Wszak nie tylko młody i przystojny, ale najpewniej jest też stosunkowo bystry. Tak, będzie zabawnie.

Stoisz półnaga (swoją drogą zadziwiająco szybko poszło ci pozbycie się całości górnego odzienia, a taka chora ponoć, taka słabiutka, umierająca prawie), a niby w eter pada stwierdzenie, że może być ręką, ale termometr jest podobno dokładniejszy. Obraz z twojej głowy mógłby być początkiem dobrego soft porno. Kto wie, może jego ręce mają niezwykłe właściwości. Jest Zbyszkiem Nowakiem medycyny ogólnej. Stan błogiej wizji zrywania kitla, zrzucania patyczków i bloczka recept z biurka przerywa odgłos wypluwania płuc zza drzwi. Ciśnienie opada, powraca należna sytuacji powaga. Bez zbędnych dwuznaczności wykonujesz polecenia lekarza. On też bada cię już chyba zupełnie normalnie. Siadasz, w milczeniu czekasz na wypis, odbierasz, żegnacie się raczej beznamiętnie, wychodzisz.

W poczekalni mimowolnie wymieniasz spojrzenia z tym od Marszałka. Nie wiesz czemu, ale jest ci go trochę żal. Nie chcąc ryzykować, że padniesz ofiarą własnej dobroci (lub głupoty – często na jedno wychodzi), postanawiasz poczekać na taksówkę przed wejściem. Wyłączasz się, odłączasz zupełnie. Powoli wymazujesz z pamięci i Marszałka, i scenę z gabinetu. Jest cicho i dobrze.

Było cicho, było dobrze. Nagle coś wyrywa cię z błogiego niebytu. Głos męski ewidentnie znów skierowany do ciebie. Scena jak z taniego horroru. Wiesz, że powinnaś się odwrócić, jednocześnie masz też pewność, że dobre to na pewno nie będzie. Za plecami stoi ów Mistrzu. Śmiejesz się w duchu sama do siebie. Czułaś, że tak właśnie będzie. Nie wiesz co dokładnie się stało koledze, ale chyba jednak coś poważnego, bo boski żigolo z poczekalni, który tak eterycznie proponował ci swoje usługi, teraz fedruje wzrokiem swoje śnieżnobiałe buty, cedząc przez zęby, że on taki nie jest i próbuje z gracją słonia wcisnąć ci w dłoń kartkę z numerem. W ułamku sekundy wcześniejsze uczucie żalu zastępuje niesmak. Otóż stoi przed Tobą właśnie najgorszy męski reprezentant – tzw. chorągiewka.

Skończeni romantycy są z reguły tacy fajni. Dobrzy dranie z potencjałem też bywają niezwykle intrygujący. Ale bezpłciowe chorągiewki… jakoś tego nie widzisz, nie czujesz. I jeszcze ten penisowy pseudonim. Oczyma wyobraźni widzisz, jak podciąga dresy wysoko, bo jedyne czyste bokserki to te różowe z napisem I’m sexy and I know it. Przebiega mu myśl, ochotka mała: „Marszałku, czy dziś poruchamy” i obawiasz się, że dzisiaj jego ciągotka mogła paść na ciebie. Włącza ci się (choć jemu zapewne włancza), że nic nie boli tak jak życie.

Normalnie wyjaśniłabyś, że w sumie to nie jesteś sama, a twój chłopak, narzeczony, właśnie jutro wychodzi na przepustkę. Gdyby nie rozmowa z Ojcem, mogłabyś użyć jedynego francuskiego zwrotu, który płynnie wymawiasz – pardon, je ne comprends pas. Nadchodzi (nadjeżdża!) jednak zbawienie: taksówka. W zawrotnym tempie opuszczasz mistrza i z impetem zatrzaskujesz drzwi czarnego Peugeota.

Kierowca na całe szczęście jest starszawy i nieładny. Podajesz adres i bierzesz oddech z pełnym odprężeniem. Sprawdzasz jeszcze, czy aby na pewno wszystko ze sobą zabrałaś. I wtedy wśród zwitków recept odkrywasz żółtą karteczkę z krótką informacją. „Zadzwoń, jeśli skończą Ci się tabletki do ssania. Paweł 669…”.

===

Droga Czytelniczko, jeśli chciałabyś się ze mną czymkolwiek ciekawym podzielić, napisz. Rubryka „Żeńskim okiem” jest dla Ciebie. Forma otwarta: możesz podzielić się ogólną refleksją na temat facetów, kobiet – mniej lub bardziej zbliżoną do sypialni. Możesz opowiedzieć nam o pikantnej historii, która przydarzyła Ci się na wczasach w Kenii lub o zabawnym przypadku, który uznasz za ciekawy. Zachęcam – tutaj znajdziesz wszelkie potrzebne namiary.

Podobało się? Wykop ten wpis!

Podobne artykuły...