M. Houellebecq, „Platforma”, ciastko i peep show

houellebecq

Książki francuskiego pisarza będą tu cytowane niejednokrotnie. To jeden z moich ulubionych autorów, a jego literatura jest bogata w wiele smaczków, które tutaj wyjątkowo pasują.

Wyznam od razu, że „Platforma” należy do mojego absolutnego topu (konkretnie, top3). Bardzo polecam: jest dużo czarnego humoru, dużo porno, a najwięcej jest tego, co melancholijne tygrysy lubią najbardziej: dojmującego smutku i beznadziei! Dziś zacytuję fragment, który mnie niezwykle bawi, dobrze oddaje ducha tej książki i jest odpowiednio zabarwiony, aby się w tej rubryce znaleźć. Oddaję głos autorowi…

„Cecilia skończy za ciebie zarys budżetu na przyszły rok – ciągnęła – pomówię z nią”. O co jej tak naprawdę chodziło i kim była ta cała Cecilia? Rozglądając się dookoła, zauważyłem projekt plakatu i nagle sobie przypomniałem. Cecilia to ta gruba ruda dziewczyna, która bez przerwy je cukierki Cadbury, pracuje u nas od dwóch miesięcy: ma umowę na czas określony, a może umowę dla młodych stażystów, częściowo finansowaną przez państwo, w sumie ktoś mało ważny. I to prawda, że tuż przed śmiercią ojca przygotowywałem wstępny projekt budżetu wystawy zatytułowanej „Stać, bo strzelamy, głupie barany!”, miała zostać otwarta w styczniu w Bourg-la-Reine. (…) W sumie interesujący projekt, nie za drogi i niezbyt skomplikowany do wykonania; nawet ktoś tak mało rozgarnięty jak Cecilia mógł dokończyć wstępny kosztorys.

Po biurze szedłem na ogół do jakiegoś peep-show. Kosztowało mnie to pięćdziesiąt franków, czasami siedemdziesiąt, kiedy wytrysk długo nie następował. Gdy patrzyłem na obracające się wokół mnie cipki, przestawałem myśleć o czymkolwiek. Sprzeczne tendencje współczesnej sztuki, równowaga, jaką należy utrzymać między konserwacją dziedzictwa narodowego a wspieraniem tworzących się współcześnie dzieł… wszystko to szybko znikało wobec magii obracających się cipek. Posłusznie opróżniałem jądra. W tym samym czasie w pobliskiej cukierni Cecilia napychała się czekoladowymi ciastkami; nasze motywacje były właściwie takie same.

Czasami też, ale rzadko, fundowałem sobie indywidualny salon za pięćset franków; robiłem to wtedy, gdy mój fiut nie miał się dobrze, gdy wydawało mi się, że przypomina mały, wymagający opieki, nikomu niepotrzebny i w dodatku śmierdzący serem wyrostek; wtedy chciałem, żeby jakaś dziewczyna wzięła go do ręki, piała peany, nawet oszukując, na temat wigoru i sztywności członka, całego bogactwa i gęstości nasienia. Tak czy inaczej, wracałem do domu przed wpół do ósmej. Zaczynałem od Pytań dla mistrza, które wcześniej nagrywałem na magnetowidzie; potem następował dziennik. Choroba szalonych krów nie interesowała mnie zbytnio, żywiłem się głównie kartoflanym puree z serem marki Mousline. Wieczór trwał dalej. Nie byłem nieszczęśliwy, miałem do dyspozycji sto dwadzieścia osiem kanałów.

W zasadzie można było skończyć na zbieżnych motywacjach. Bardzo byłoby jednak szkoda pominąć jakże ważką kwestię życiowego szczęścia. Tymczasem zachęcam do zabrania się za całość – warto.

Podobało się? Wykop ten wpis!

Podobne artykuły...